Kronikarskie ciągoty odziedziczyłem najwyraźniej po tacie, z wiekiem doszła potrzeba pamięci i może naiwna próba jej ocalenia. Zapisana światłem pamięć o mojej rodzinie sięga roku 1934 roku. Zapraszam...
Wyniki dogłębnych analiz: stanu naszego portfela (pusto!) oraz oczekiwań wakacyjnych (chcemy jechać wszędzie!) wydawały się stać w niedającej się w żaden sposób pogodzić sprzeczności. Wbrew logice i wszelkim przeciwnościom losu, za to z naiwną wiarą, że jak zwykle wszystko się dobrze ułoży, wsiedliśmy do Tostera1 i ruszyliśmy na zachód, by jeszcze tego samego dnia napić się piwa w Sokolikach. Za symboliczne pieniądze zamieszkaliśmy w lesie z pięknym widokiem na góry. Całkowicie za darmo na szczęście wciąż są tutaj: słońce, wiatr i granitowe skały!
Już następnego dnia na owych granitowych ścianach próbowaliśmy swoich sił. Nie trwało to jednak długo, ponieważ jak się okazało, w Sokolikach za darmo jest również deszcz i to w ilościach hurtowych. Uciekaliśmy przed ulewą szybko, ale nie dość szybko, bo gdy dotarliśmy do naszych tymczasowych apartamentów nawet w majtkach nie pozostała nam choćby jedna sucha nitka!
Skoro już jesteśmy przy atrakcjach tutejszego pola namiotowego, to wymienić wypada prysznice. Nie dość, że płynie w nich ciepła woda, to jeszcze wystarczy otworzyć drzwi, by cieszyć się zielonym widokiem i zapachem, żeby nie powiedzieć towarzystwem okolicznych drzew.
Nauczeni doświadczeniem pilnie studiowaliśmy darmowe prognozy pogody. Twierdziły one ponad wszelką wątpliwość, że 30 lipca będzie padał intensywny deszcz. No to wykoncypowaliśmy sobie, że tego dnia zrobimy deszcz w przysłowiowego konia i zamiast się wspinać pójdziemy do lasu doskonalić się w japońskiej sztuce władania sznurkiem zwanej potocznie shibari. Oczywiście darmowy deszcz nie przyszedł. Przyszły natomiast darmowe mrówki, których prognozy nie przewidywały. Kasia do dzisiaj wspomina to wiązanie z uśmiechem na ustach, więc chyba do mrówek pretensji nie ma.
Wspinamy się z różnym powodzeniem, ale zawsze w dobrych nastrojach, a wbrew zwyczajom oszczędni w przekleństwach i złorzeczeniach. W przerwach gramy w szachy, gotujemy, smażymy na ognisku kiełbaski, a nawet czasem bierzemy prysznic. Dodam, że nasze poczynania częściowo dokumentujemy analogowym aparatem, czego próbki możecie oglądać. Naprawdę cudownie zaczęliśmy wakacje, ale nie myślcie, że spoczęliśmy na laurach! A że po kilku dniach wspinania należy nam się odpoczynek, a pogoda zapowiada się dobrze, obieramy kierunek na północ! Na pożegnanie ukazuje nam się tęcza, co jednoznacznie odczytujemy jako znak, że bogowie nam sprzyjają. W drogę!
Bałtyk wżdy nie ucieknie, a po drodze tyle atrakcji, że aż żal by się było gdzieś nie zatrzymać. Moja wyobraźnia pobudzona lekturą Karola Bunscha, Antoniego Gołubiewa, a nawet Józefa Kraszewskiego, od lat w okolicach Gniezna się szwendała, ale ciało nigdy jej nie dogoniło. Co jak co, ale trochę to jednak wstyd, żeby taki stary fan średniowiecza i Piastów nigdy jeszcze nogi tu nie postawił. Przecież to tu ponad 1000 lat temu przyjechał w odwiedziny do słowiańskiego księcia Bolesława cesarz Otton III. To najprawdopodobniej tutaj w końcu po długich rządach na skroniach naszego pierwszego króla spoczęła korona. To jest po prostu gruby towarzyski nietakt, żeby się w Gnieźnie dotąd nie pojawić!
Zatem trawersując innego wielkiego wodza: przybyliśmy, zobaczyliśmy i daliśmy się wziąć w niewolę urokowi tego wielkiego słowiańskiego grodu, który był świadkiem niejednej ciekawej historii, a teraz tak zazdrośnie przed nami swoich sekretów strzeże.
Wrocław ma krasnale, a Gniezno najwyraźniej nie chciało być gorsze i wymyśliło króliki, nawiązujące chyba do monarszej tradycji miasta, wszak to tutaj koronowali się nasi pierwsi królowie z dynastii Piastów: Bolesław Chrobry (najprawdopodobniej), Mieszko II, Bolesław Śmiały i Przemysł II. Tutaj koronował się również na króla Polski Wacław II z dynastii Przemyślidów (była to ostatnia koronacja w Gnieźnie). Fakt ten upamiętnia pięć pomników koronowanych tutaj królów, ale dla dzieci ważniejsze może być znalezienie wszystkich królików! I co by sobie teraz taki jeden z drugim Bolesław pomyśleli, gdyby z grobu wstali?
Do Grzybowa tradycyjnie dojeżdżamy jeszcze przed świtem, tak by wschód słońca witać już stojąc bosą stopą na piasku. Owszem, o czwartej rano piasek ten jest zimny, woda, w której się zaraz zanurzymy również, ale tego rytuału przywitania z najpiękniejszym morzem na świecie zaniedbać nie wolno. Takie samo wrażenie Bałtyk musiał robić na rycerzach Bolesława Krzywoustego, gdy 900 lat temu w spektakularny sposób podbili Pomorze i tak sobie śpiewali:
Naszym przodkom wystarczały ryby słone i cuchnące, My po świeże przychodzimy w oceanie pluskające! Ojcom naszym wystarczało, jeśli grodów dobywali, A nas burza nie odstrasza ni szum groźny morskiej fali. Nasi ojce na jelenie urządzali polowanie, A my skarby i potwory łowim skryte w oceanie!
Aha, będąc w drodze nad morze zadzwoniliśmy do Kasi i namówiliśmy ją, by razem z Maćkiem dołączyli do nas ze swoim namiotem. W ten oto sposób nasz cygański tabor na jedną noc powiększył się do dwóch domostw. Za dwie noce na plaży w składanym domku z widokiem na morze zapłaciliśmy oczywiście zero złotych, co nasz budżet przyjął z dużą ulgą. Korzystając z okazji odwiedziliśmy oczywiście również pobliski Kołobrzeg, który jakby nie patrzeć, również zasłużył sobie, by się na naszej mapie śladami Piastów znaleźć.
Po trzech wspaniałych, słonecznych dniach w naszym maleńkim acz luksusowym apartamencie na plaży z widokiem na morze, poczuliśmy się jak nowo narodzeni. Nie powiem, trudna to była decyzja, zwłaszcza, że tak tanich i luksusowych noclegów nigdzie już chyba nie doświadczymy! Mimo wszystko postanowiliśmy ruszyć w dalszą podróż, po drodze odwiedzając piękne ogrody „Hortulus”2.
Pomimo gafy z nazewnictwem miejsce jest zdecydowanie warte odwiedzenia, nawet jeśli ktoś nie jest zapalonym ogrodnikiem. Na pewno bardzo miło spędziliśmy tu czas i pewnie spędzilibyśmy go więcej, ale okazało się, że tutaj również mają darmowy deszcz (ulewny), a nawet darmową burzę. Stojąc na metalowej wieży odczuwaliśmy w związku z tym pewien dyskomfort, więc się w podskokach ewakuowaliśmy. Podobno szczęśliwcy mogli podczas tej ucieczki zobaczyć nawet śliczną gombrowiczowską pupę, która jest tu oczywiście symbolem dziecięcości i absolutną antytezą chłopięcia, którego nie widać, bo biegnie za pupą z aparatem.
Tu należy się Wam słowo wyjaśnienia. Otóż jesteśmy fanami fantastyki naukowej, czyli tak zwanego sajensfikszyn, a mniej więcej w tym czasie oglądaliśmy serial pt: „Battlestar Galactica”, gdzie ludzie tosterami nazywali swoich wrogów – Cylonów. W filmie określenie to miało oczywiście konotacje negatywne, więc śpieszę wytłumaczyć, że w wypadku naszego parowozu była to jego pieszczotliwa nazwa własna i poza inspiracją nic z rzeczonym serialem wspólnego nie miała.
Tu chciałbym się usprawiedliwić, że oczywiście wiem, co znaczy słowo hortulus i to nie ja jestem winien tego maślanego masła w tym miejscu. Nie wiedzieć czemu, pomysłodawcy tego pięknego skądinąd miejsca postanowili zadrwić z inteligencji gości i jako oficjalną nazwę przyjąć „Ogrody Tematyczne Hortulus w Dobrzycy”. Cóż, kto bogatemu zabroni!