Kronikarskie ciągoty odziedziczyłem najwyraźniej po tacie, z wiekiem doszła potrzeba pamięci i może naiwna próba jej ocalenia. Zapisana światłem pamięć o mojej rodzinie sięga roku 1934 roku. Zapraszam...
A to już pamiętny rok 1977. Queen nagrywa We Will Rock You, w Stanach umiera Król, Woody Allen kręci Annie Hall, a w Polsce rządzi Gierek i... rodzę się ja – Witold Wieszczek (✴ 26.05.1977).
W 1978 roku rodzice mogli jeszcze robić zdjęcia swoich gołych dzieci i nikt na to krzywo nie patrzył, więc mam szczęście mieć i taką pamiątkę. Z tego samego roku pochodzi moje pierwsze zdjecie w kolorze wykonane prawdopodobnie przez Zygmunta podczas mojej pierwszej wizyty u dziadków w Lutczy. Jak widać jeździliśmy wtedy Syrenką. Niestety zupełnie jej nie pamiętam.
W tym samym roku uczyłem się odbierać telefony. Zdjęcie sugeruje, iż byłem genialnym dzieckiem, które płynnie posługiwało się językiem polskim, biorąc jednak pod uwagę, że wedle aktualnego stanu wiedzy naukowej mówiłem wtedy do siebie „Utuś”, to należy przyjąć, że jest to po prostu najczystszej wody manipulacja mojego tatusia. Prawdą jest natomiast, że już wtedy wykazywałem tendencje to wspinaczki bez asekuracji! Na razie tylko po krzesłach.
W 1979 na świat przyszła moja siostra Sonia (✴ 13.02.1979), a latem pojechałem po raz pierwszy nad morze do Łeby. Podobno któregoś pięknego, słonecznego dnia, spacerując z wiaderkiem i łopatką w dłoni po złotym łebiańskim piasku, odszedłem od rodziców trochę za daleko i... się zgubiłem! Uprzedzam pytanie wszystkich niedorozwiniętych umysłowo reporterów przeróżnych mediów: nie mam pojęcia, gdzie był wtedy pracownik socjalny! Na szczęście nikt za rodziców do więzienia nie wsadził.
Jak widać na tym zdjęciu, już od małego byłem nudystą-naturystą! Zresztą, po co używać takich trudnych słów... Po prostu jak każde dziecko lubiłem czuć morze, piasek, słońce i wiatr każdym centymetrem swojego małego ciała! Z kolejnych zdjęć wynika, że jeszcze tego samego lata byliśmy w Lutczy, być może pomóc w pracach polowych, bo widać nawet jak ktoś rozrzuca obornik na polu przy domu. Jeździliśmy już Fiatem 126p, pseudonim „Maluch”. Wydaje mi się, że mógł być to pierwszy samochód, jaki tata miał od nowości, prosto z fabryki. Jeśli tak, to był jasno-niebieski i całkiem dobrze go już pamiętam.
Dziadek Janek bardzo często wpadał na spontaniczne pomysły, wsiadał w pociąg i jechał na Śląsk odwiedzić swoich synów. Nie dzwonił, nie uprzedzał, nie prosił, by wyjść po niego na dworzec. Zdarzało mu się to nawet, gdy był już całkiem leciwy. Pewnego razu dotarł na nasze osiedle, ale chyba nie mógł sobie przypomnieć, gdzie dokładnie mieszkamy i przechadzał się tylko z walizką wokół bloków, wypytując przechodniów. Przyprowadziła go jakaś sąsiadka. Jestem pewien, że ją po drodze podrywał!
Wydaje mi się, że rodzice jeździli na wieś regularnie, przynajmniej dwa razy w roku. Na zdjęciach obok wigilia w Lutczy. Tradycyjnie 12 potraw jedzonych z jednej miski. Pamiętam, że bardzo mi się to podobało. Nie pamiętam za to (bo wyparłem), ale ciocia Teresa często tę historię przywoływała, że chyba właśnie w tym roku potwornie przestraszyłem się tradycyjnego, robionego ze snopka słomy dziada. Płakałem strasznie i chyba dziad ostatecznie musiał wieczerzę opuścić.
W roku 1981 wakacje spędzaliśmy nad morzem w Darłówku. Zimą tegoż samego roku, pewnej pamiętnej, grudniowej niedzieli zamiast Teleranka w okienku pojawił się generał. Jak można to było zrobić tysiącom niewinnych dzieci?! I do dzisiaj nikt go za to nawet przed sądem nie postawił! Za to od Rosjan dostał niedawno kolejny medal. Kto by pomyślał, że Rosjanie tak naszych oficerów pokochają... Jeszcze niedawno strzelali im w tył głowy, a teraz ordery dają! No ale ja się nie znam.
Mieszkaliśmy wtedy na osiedlu G, na siódmym piętrze w bloku przy ulicy Rewolucji Październikowej, czyli po sąsiedzku z Tomaszem Siwkiem, fikcyjną postacią z filmu Kazimierza Kutza. Obok nas mieszkali Zbyszek i Renia Bogaccy, z którymi rodzice szybko się zaprzyjaźnili, przez co nie byli po prostu sąsiadami, ale raczej ciocią i wujkiem. Ich dzieci (Marzenka i Mirek) były starsze ode mnie. Pamiętam, jak chyba Mirek puszczał mi z magnetofonu Modern Talking. To były hity!
Czy pamiętam ten brązowy płaszczyk tylko ze zdjęć? A może jednak coś mi z tego czasu w pamięci zostało? Jak przez mgłę pamiętam rozkład tamtego mieszkania i kratkę nad wanną, na której siedziałem, gdy mama obcinała mi paznokcie. Nie pamiętam chyba tych ferii, ale zdjęcia wskazują, że spędzaliśmy je w Lutczy...
W 1982 roku idąc do przedszkola zacząłem swoją karierę w PRL-owskim systemie edukacji. A to już zdjęcie mojej przedszkolnej grupy wykonane z okazji karnawału na początku roku 1983. Z jednym z kolegów uwiecznionym na tej fotografii zdarzyło mi się spotkać 20 lat później w jednej firmie. Serdeczne pozdrowienia dla Tomka D. oraz oczywiście dla wszystkich pozostałych, których nazwisk nie pamiętam. Ferie jak widać po raz kolejny spędzaliśmy w Lutczy.
Międzyzdroje – pierwsze wakacje, z których cokolwiek pamiętam i które bardzo dobrze wspominam. Najbardziej utkwił mi w pamięci chyba przebój tamtego roku: Dmuchawce, latawce, wiatr. W końcu skoro zapamiętało go pięcioletnie dziecko, to radio musiało to grać na okrągło! Do dzisiaj, gdy słyszę tę piosenkę, kręci mi się łezka w oku...
Tata pracował już wtedy w Katowickich Fabrykach Mebli (KFM) i uczył w szkole w Piotrowicach. Czasem mnie ze sobą zabierał do pracy, czasem jechałem z nim na jakąś wycieczkę szkolną. Pamiętam, jak kiedyś bardzo wcześnie rano szliśmy razem – jeszcze z mieszkania na G (więc nie mogłem mieć więcej niż 6 lat) – na dworzec Tychy Miasto. Nie pamiętam, gdzie wtedy jechaliśmy, może do jego pracy, a może właśnie na targi meblowe do Poznania? Na pewno musiało się to u mnie wiązać z bardzo silnymi emocjami, skoro ten spacer zapamiętałem.
Obok moja grupa ze starszaków, a pod spodem tradycyjnie ferie zimowe w Lutczy. Najbardziej zapamiętałem to, że oglądaliśmy relacje z Olimpiady w Sarajewie... Jak widać wolne od emocji sportowych chwile spędzałem na nauce zawodu stolarza w dziadkowym warsztacie.
A to pewnie już wakacje w Lutczy i duża część mojej rodziny ze strony taty. Pamiętam, że niedługo później, w pierwszej klasie szkoły podstawowej, na środowisku (był kiedyś taki przedmiot) miałem za zadanie opisać swoją rodzinę. Tata pomógł mi wkleić do zeszytu dokładnie to zdjęcie i opisać na jego podstawie wzajemne relacje. To była chyba moja pierwsza jakaś taka wprawka kronikarsko-genealogiczna! Na zdjęciu w górnym rzędzie czterej bracia ustawieni od najstarszego: Ignacy (mój tata), Stanisław, Władysław i Czesław (mój ojciec chrzestny). Na krzesłach siedzą ich żony: Halina, Zofia i Krystyna (moja mama), a po środku mój dziadek i babcia: Jan i Jadwiga. Pomiędzy dorosłych wkomponowała się piątka dzieci: Agatka, Sonia, Tomek, Sylwia i ja. W tle po lewej stronie widać starą drewnianą szafę (wbudowaną w dom), kolaż rodzinnych zdjęć w ramce, zegar, który wybijał każdą pełną godzinę, a po prawej jakiś święty obrazek i telewizor na obracanym stole. Bardzo ciepło ten dom wspominam, zawsze z dużym sentymentem o nim myślę i z przyjemnością do niego wracam.
Gdzieś na przełomie 1983 i 1984 roku przeprowadziliśmy się na nowo wybudowane osiedle Z, do pięknego, dużego, trzypokojowego apartamentu z zapierającym dech w piersi, długim na 12 metrów balkonem. We wrześniu poszedłem do I klasy w Szkole Podstawowej nr 7 w Tychach. Bardzo miło wspominam swoją wychowawczynię panią Jadwigę Kulbicką. Miałem wzorowe zachowanie (pomimo jednego dnia spędzonego na wagarach), 5 na koniec roku i oczywiście bałagan na biurku.
Idąc do pierwszej klasy, miałem poczucie, jakbym wkraczał właśnie w dorosłe życie. Nosiłem koszule z kołnierzykiem, za duże krawaty, skośnie ścięte grzywki i bardzo chciałem być taki sam, jak mój tata! Pracował nadal w Katowickich Fabrykach Mebli, które chyba już wtedy produkowały prawdziwy hit: meblościankę Agatę. Fabryka nie dotrwała do naszych czasów, ale nazwa „Agata” tak – dzisiaj są to popularne salony meblowe. Mniej więcej rok później po raz pierwszy pojechałem do niego samodzielnie autobusem. Dzisiaj, kiedy dzieci wszędzie trzeba wozić „bo by sobie nie poradziły” wydaje się to nieprawdopodobne, ale tak, ośmiolatek mógł pojechać bez opieki do innego miasta, a potem, chyba przechodząc przez jakieś tory, pokonać jeszcze parę minut drogi piechotą, by dotrzeć do przyzakładowej szkoły, gdzie mój tata uczył. Wtedy to było dla mnie jak zagraniczna wyprawa.
Komentarze do zdjęć:
grzech: Moje ulubione Twoje zdjęcie, no i widzę że cofnąłeś się w czasie i zamieniłeś pajacyka na wypasiony z kpitovem ((((((((((:
Damian: Dziadek zawsze sie wkurzał jak przypadkowo zajechało sie piłą na stół :P
I na despet ;)
Witek: Na despet... hehe, rzeczywiście tak było.