Kronikarskie ciągoty odziedziczyłem najwyraźniej po tacie, z wiekiem doszła potrzeba pamięci i może naiwna próba jej ocalenia. Zapisana światłem pamięć o mojej rodzinie sięga roku 1934 roku. Zapraszam...
Kraków z roku na rok jest miejscem coraz mniej przyjaznym turystom, mieszkańcom zresztą też. Pod czaszką pałęta się myśl, że nie do końca jesteśmy turystami, bywamy tu regularnie, powinniśmy dostać jakiś status rezydentów, przewodników, a przynajmniej orędowników! Mimo wszystko od czasów liceum mam do tego królewskiego miasta duży sentyment, więc ciągle tu przyjeżdżamy. Tym razem zupełnie bez okazji, tak po prostu, pod wpływem kapryśnego impulsu.
Dzięki znajomości z pewną piękną szychą w Muzeum Historycznym Miasta Krakowa możemy się cieszyć darmową wejściówką do wszystkich jego oddziałów, z czego oczywiście staramy się zawsze skorzystać. Tym razem odwiedziliśmy Barbakan oraz podziemia Rynku, gdzie o historii uczymy się z poziomu średniowiecznego Krakowa. Nie każdy o tym wie, ale dzisiejszy Rynek w niektórych miejscach znajduje się nawet o 5 metrów wyżej niż za czasów jego powstania!
Trudno w to uwierzyć, ale ostatnio w Podziemiach byłem w 2001 roku, Jerem był wtedy malutki, a Dusi w ogóle nie było na świecie, ciekawe ile zapamiętają z tej wizyty.
Późnojesienna pogoda nie powstrzymała nas przed krótkim spacerem plantami. Odwiedziliśmy szanownego pana Matejkę, który z radości nawet wyświetlił sobie nasze zdjęcie, a zaraz przed odjazdem wstąpiliśmy jeszcze na rzemieślnicze lody. Do następnego razu!
Podobno mamy jakieś helołiny. Nie mam nic przeciwko przebierańcom, dzieciom żebrzącym o słodycze, dziwnym zabawom, diabłom, kościotrupom i innym cudokom, nawet jeśli walają mnie się po moich apartamentach. Kim ja jestem, żeby oceniać czyjeś perwersje. Niechta się młodzież po swojemu zabawia, ale mnie proszę do tych amerykańskich podchodów nie mieszać. Ja jestem umysł ścisły i świętuję tylko święta, które istniały przynajmniej za czasów mojego dzieciństwa, a najlepiej w czasach mojego dziadka.
Zakończenie sezonu jest w naszym kalendarzu świętem ruchomym, uzależnionym mocno od pogody i innej siły wyższej. Jadąc na Jurę w listopadzie, nigdy nie wiemy, czy będzie w tym roku jeszcze jeden raz, czy może to już pożegnanie? Na wszelki wypadek zawsze jakieś piwo awaryjnie mamy. Tym razem pogoda nam chyba pozwoliła ledwie przywitać się ze skałami, bo te okazały się zimne, śliskie i całkowicie niegościnne.