Kronikarskie ciągoty odziedziczyłem najwyraźniej po tacie, z wiekiem doszła potrzeba pamięci i może naiwna próba jej ocalenia. Zapisana światłem pamięć o mojej rodzinie sięga roku 1934 roku. Zapraszam...
W piątek zaraz po pracy pakujemy się do samochodu i jedziemy w Tatry. Ciągle obiecujemy sobie, że będziemy ten kierunek obierać częściej i ciągle proza życia nasze plany weryfikuje. Wygrywa owa śmieszna cierpliwość, co z wyrzeczenia wyrasta... A przecież to tam biją nasze serca, tam jest nasze życie, a nie w tych oddalnych przestrzeniach, bezpłodnych pustkowiach betonowych głuszy... Jedziemy więc jak zwykle z radością i mapą, niecierpliwie planując wieczorem, gdzie skierujemy rano nasze kroki.
W drodze udało nam się zarezerwować nocleg w naszym ulubionym schronisku, więc decyzja się uprościła. Kierunek Klin! Wstajemy po ciemku i energicznym krokiem docieramy na śniadanie do schroniska. A potem dalej w górę, do przełęczy i jeszcze wyżej na grań Ornaku. Gdy nie ma śniegu szlak biegnie tutaj ostrymi zakusami trawersującymi wzgórze. Zimą ścieżka, a nawet kosodrzewina tonie w głębokim śniegu i wszystko się upraszcza. Można iść prosto do góry. Szlak jest dość przedeptany, więc idziemy jak po stromych schodach. Krok nam mocno zwalnia, ale biorąc pod uwagę nachylenie terenu tempo mamy dobre i już niedługo docieramy na grań.
Tu czeka nas niemiła niespodzianka, która w zasadzie nie powinna nas była zaskoczyć. Pogwizdywania wiatru, które nam przez cały poranek towarzyszyły, na grani zmieniają się w bardzo porywisty wiatr. Zakładamy raki i zaczynamy iść w kierunku Ornaku, ale po przejściu kilkudziesięciu metrów podejmujemy decyzję, by zawracać. Idzie się ciężko, wiatr nie tylko wychładza, ale nawet kradnie Kasi dekielek od aparatu, a ją prawie przewraca. Ja wiem, że on to tak tylko z sympatii, że chciałby się pobawić, bo dzisiaj ludzi na szlaku jak na lekarstwo, to i mu smutno pewnie, ale wolelibyśmy nie kończyć dnia wypadkiem. Może następnym razem pogoda będzie dla nas łaskawsza.
Schodząc trenujemy awaryjne hamowanie czekanem, bo stromy stok Ornaku wydaje się do tego idealny. Myślę, że upadek nam z niego nie grozi, ale zasymulować niebezpieczne sytuacje się da. Schodzimy powoli, nie mogąc się nadziwić, jakie te nasze Tatry są piękne, nawet, a może zwłaszcza, gdy trochę bardziej niedostępne...
Następnego dnia rozważaliśmy ponowienie ataku, ale warunki nie uległy zasadniczej poprawie. Drogę powrotną urozmaicamy sobie przejściem malowniczego również w zimie wąwozu Kraków.
Choć sam wąwóz jest dość krótki, to oferuje za to dodatkowe atrakcje w postaci drabiny i łańcuchów, co odrobinę łagodzi gorycz wczorajszego niepowodzenia. Choć wiatry nam nie sprzyjały i nie zdobyliśmy szczytu, humory nam dopisują, a cały wyjazd na pewno będziemy bardzo miło wspominać. Po drodze obowiązkowe kremówki w Wadowicach, przy których już wybiegamy myślami w przyszłość i zgadujemy, kiedy wypadnie nam powrotna droga w Tatry... Ach ta śmieszna cierpliwość...