Kronikarskie ciągoty odziedziczyłem najwyraźniej po tacie, z wiekiem doszła potrzeba pamięci i może naiwna próba jej ocalenia. Zapisana światłem pamięć o mojej rodzinie sięga roku 1934 roku. Zapraszam...
Sierpień zaczęliśmy od czegoś z zupełnie innej beczki, czyli od wspinania w piaskowcu. Basia i Kuba już tu byli, ale dla Kasi i dla mnie było to coś nowego. Już na pierwszy rzut oka widać, że skała inna niż te, do których przyzwyczaiła nas Jura. Nie ma charakterystycznych krawądek, wszystko jest jakieś takie jakby większe. Duże płaskie jak schody stopnie, duże chwyty. Śmiesznie.
Maja, która przecież kiedyś się ze mną wspinała, jakoś się do zabawy nie pali. Woli ćwiczyć niewidzialność. Dobrawa do wspinania się garnie bardzo, ale uprząż jeszcze jest chyba na nią ciut zbyt duża. Może w przyszłym roku. Na razie pije na kocu piwo z ciocią Basią. Jeremi teoretycznie wspinać się chce, ale przewieszone drogi chyba jeszcze są dla niego ciut zbyt trudne. Tę akurat, myślę, miał szansę skończyć, niestety włączył mu się w głowie jakiś dziwny program sabotażysta, bo z niewyjaśnionych powodów nogi zjeżdżały mu nawet z najlepszych stopni.
W każdym razie na placu boju zostaliśmy tylko we czwórkę do trzech lin, więc kolejek nie było. Na początku poprowadziliśmy sobie wyglądającą dość łatwo nienazwaną jeszcze IV+. Tak całkiem łatwo i bezproblemowo nam nie poszła, no ale w końcu to był nasz pierwszy raz. Za drugim razem okazała się już o wiele bardziej przyjazna. Basia z Kubą bawili się w tym czasie na jakiejś VI albo VI+, a my postanowiliśmy poprowadzić sobie jeszcze jedno IV+. Kuba ostrzegał, że jak na IV+ to jest całkiem wymagające. No ale bez przesady, nawet jeśli ciut przewieszone, to przecież ostatecznie tylko IV+. Mówił też, żeby nie latać podczas wpinek. Ojtam... Jak to nie podczas wpinek?
Zresztą, kto by tam słuchał bardziej doświadczonych wspinaczy. Przecież zawsze wszystko robiłem po swojemu, a czasem wręcz na przekór ewentualnym naciskom. Krótko mówiąc, nie tylko poprowadziłem, nie tylko odpadłem, ba, powiedzieć, że odpadłem przy wpince, to też mało. Jak już odpadać, to konkretnie! Ja musiałem odpaść w najgorszym możliwym momencie, czyli jeszcze z liną wyciągniętą w ręce ile się tylko da! Świadkowie twierdzą, że poleciałem jakieś 7–8 metrów, ale na pewno dramatyzują, bo to był naprawdę moment. Moje zmysły nie zdążyły nic zarejestrować, gardło wydobyć odruchowego krzyku, a już dyndałem na dole jak jakiś pajączek na końcu swojej niteczki. Zabawne uczucie. Tylko dlaczego nikt tego nie sfilmował?
Jeździmy na skały już od jakiegoś czasu, a najlepsza przyjaciółka Kasi nie potrafi pojąć, po co w ogóle tam się jeździ. No ale tego się nie da opowiedzieć. To trzeba poczuć na własnej skórze! Chcesz się dowiedzieć? Jedź z nami! Patrycja pojechała i nawet dała się związać. Nie wiem tylko, jak można się wspinać, mając tak długie paznokcie (pierwszy raz coś takiego widziałem), ale dała radę! Niestety zapomniała pomalować ich na jakiś jaskrawy kolor, więc na zdjęciach nie jest to zbyt widoczne. Może uwierzycie mi na słowo.
W piątek pojechaliśmy na Aptekę. Najpierw wrzuciliśmy Patrycję na trójeczkę. Poradziła sobie śpiewająco, więc podnieśliśmy poprzeczkę i daliśmy jej szansę wykazać się na IV+. Poszła jak burza.
W sobotę pojechaliśmy do Rzędkowic. Tłok. Jakoś wbiliśmy się na jedną drogę na Turni Kursantów, ale takie tłumy to nie dla nas. Na szczęście im dalej trzeba iść, tym mniej wspinaczy, bo jak wiadomo, jest to nacja wyjątkowo leniwa. Zakładamy wędkę i bez większych problemów Patrycja robi sobie zupełnie czysto kolejną IV+.
Kasia walczyła między innymi z Krwawym Palcem, ale chyba wzięła przykład ze mnie i postanowiła pobić na tej drodze rekord w ilości odpadnięć. Całą drogę robi pięknie i zgrabnie, w zasadzie bez żadnego wysiłku, a po ostatniej wpince... dup. No zupełnie tak, jak ja! Ale nie ma się co przejmować. Mnie się udało to i jej się uda! Też zresztą postanawiam sobie tę drogę przypomnieć.
Skoro mamy towarzystwo w postaci Patrycji, to szkoda by było jej nie wykorzystać! Znudziły mi się już ustawki pod skałą, po zrobionej drodze! W końcu jest szansa, żeby ktoś zrobił nam jakieś zdjęcia w akcji! Uczymy Patrycję asekurować, dzięki czemu mogę zrobić parę zdjęć Kasi, a mi kilka ujęć strzela Patrycja.
Reasumując: jak na pierwszy raz Patrycji poszło świetnie. Zaczynała od trójeczek, ale pod koniec zabierała się już ambitnie za szóstkowy Krwawy palec! I to wszystko z naprawdę długimi paznokciami! Bilans mamy na sporym plusie. Wszyscy dobrze się bawiliśmy, mamy sporo fajnych zdjęć, Patrycja zdobyła nowe doświadczenia, a moje słownictwo wyraźnie wzbogaciło się o kilka nowych wyrazów z młodzieżowego slangu. Niezły ze mnie pener, czy jakoś tak...