Kronikarskie ciągoty odziedziczyłem najwyraźniej po tacie, z wiekiem doszła potrzeba pamięci i może naiwna próba jej ocalenia. Zapisana światłem pamięć o mojej rodzinie sięga roku 1934 roku. Zapraszam...
Na przekór wszelkiemu złu postanowiłem tradycję kontynuować i na Festiwal Teatrów Ulicznych do Krakowa jechać. Zarządzam wyjazd w czwartek, by jak najwięcej przedstawień zobaczyć, a że w końcu mam wokół siebie zainteresowanych i chłonnych wiedzy towarzyszy, postanawiam zabawić się w przewodnika i oprowadzić ich po dawnej stolicy Królestwa.
Na naszej trasie architektoniczne perełki, na przykładzie których Jeremi uczy się choćby odróżniać gotyk od romanizmu. Oczywiście są tacy, którzy uważają, że taka wiedza nie jest współczesnemu człowiekowi do niczego potrzebna, ale po cichu liczę, że Jeremiego da się jeszcze uratować! Wszak czym skorupka za młodu nasiąknie i niedaleko spada jabłko od ojca! Jak sobie pomyślę o alternatywie, to mi się słabo robi.
Jubileuszowy, trzydziesty Festiwal rozpoczęliśmy od występu Compagnie Albedo o dwóch nadgorliwych ochroniarzach. Jerem od maleńkości ma parcie na scenę, więc robił, co mógł, żeby ochroniarze go wzięli za fraki. Skutecznie. Po przerwie na lody udaliśmy się na Mały Rynek na bardzo sympatyczny występ klauna z Chile, tym samym już na początku zostaliśmy przez aktorów zaopatrzeni w uśmiechy i dobry humor. Więcej o Festiwalu oczywiście w Libertasie, zapraszam:
Piątek ponownie rozpoczęliśmy od zwiedzania Krakowa, tym razem z akcentem na Kazimierz, czyli dawną dzielnicę żydowską, po czym przystąpiliśmy do degustacji festiwalowych atrakcji. Przyznam, że tegoroczna edycja festiwalu bardzo mnie rozczarowała i często zdegustowani rezygnowaliśmy z oglądania spektaklu w połowie, w efekcie czego wydaliśmy chyba rekordowo dużo na lody na Placu Szczepańskim.
Swoją dojrzałością Jerem zaimponował nam, gdy podczas jednego występu aktorzy zachęcali do wejścia do fontanny. Przekrzykując tłum, Jerem zapytał, czy może. Oczywiście, że może, przecież przekaz spektaklu jest między innymi taki, żeby nie zabijać dziecka, jakie w sobie mamy i potrafić czerpać radość z takich prostych i niepoważnych rzeczy jak pluskanie w miejskiej fontannie. Zbrodnią byłoby mu tego zabraniać. Ku mojemu zaskoczeniu moje genialne dziecko, w odróżnieniu od innych, po uzyskaniu zgody nie wskoczyło od razu do wody, ale najpierw zdjęło buty! Co prawda o zdjęciu spodni nie pomyślał i potem latał z mokrym tyłkiem, ale ostatecznie od tego też się nie umiera.
W sobotę poszliśmy do muzeum fliperów, które odkryłem, poszukując w Krakowie atrakcji, niekoniecznie tak starych jak kościół św. Wojciecha. Nie, żeby moi współtowarzysze mieli coś przeciwko zwiedzaniu, wręcz przeciwnie, ale nie oszukujmy się, nic nie może konkurować z elektrycznymi grami w stylu bardzo retro. Bilet nie jest tani, ale proszę Państwa, to nie jest zwykłe muzeum, to jest raj dla małych i wehikuł czasu dla dużych dzieci. Bardzo oryginalna i niebanalna rozrywka w starym, dobrym stylu. Polecam!
Mimo iż w sobotę nasz plan spektakli był napięty, to ostatecznie okazało się, że w większości była to strata czasu. Naprawdę kompletnie niezrozumiałe jest dla mnie, że na festiwalu takiej rangi (w końcu dumnie zwie się „międzynarodowym”), tak dużo jest spektakli słabych, albo co najwyżej przeciętnych. Humor ratował nam najlepszy spektakl, jaki udało nam się w tym roku obejrzeć, a mianowicie „Płaczki” w wykonaniu Grupy Wokół Centrum. Dziewczyny deklasowały konkurencje pod każdym względem. Pomysł, scenariusz, wykonanie. Najciekawsza i najlepiej spędzona godzina podczas całego łikendu.
W niedzielę dojechała do nas Lidzia. Odebraliśmy ją z dworca i ruszyliśmy na kolejne zwiedzanie Krakowa o poranku. Jeśli niedziela, to oczywiście moje ulubione krakowskie muzeum, które w tym akurat dniu ma darmowe wejście. Nie zliczę już, ile razy tu byłem i nigdy mi się to chyba nie znudzi. Reszta wycieczki też deklarowała zadowolenie.
Później udajemy się Drogą Królewską na Wawel, po drodze odwiedzając jeszcze kilka pięknych kościołów. Pogoda i humory, jak widać, dopisują! Po zwiedzaniu tradycyjnie czas na jakieś festiwalowe atrakcje, niestety nie bardzo jest z czego wybierać, więc idziemy się pobawić na średniowiecznym placu zabaw.
Dziwny to był festiwal. Pod względem poziomu najsłabszy, na jakim byłem, a jednocześnie wyjazd na niego wspominam zdecydowanie najmilej. Może dlatego, że nie jest najważniejsze to, co się robi, ale w jakim towarzystwie i w jakiej atmosferze. Jeśli coś bym zmienił, to tylko środek lokomocji. Ze różnych względów zdecydowaliśmy się na skorzystanie z usług PKP i... obyśmy nigdy więcej nie musieli, ale to już jest temat na zupełnie inną historię.
Ze zdarzeń zabawnych, na zapis w tej kronice zasłużyła jeszcze sytuacja z drogi powrotnej. Łikend był bardzo intensywny i męczący, a ponoć duże zmęczenie daje objawy podobne do odurzenia alkoholem i mniej więcej takie wrażenie sprawiał Jeremi w niedzielę około godziny 21. Byliśmy już w pociągu powrotnym, kiedy po całym dniu wspólnego zwiedzania zebrało mu się na odwagę. Mętnym wzrokiem popatrzył na Lidzię i zachrypiał: „a właściwie, to jak ja mam do ciebie mówić? Pani babciu, czy pani mamo Kasi?”