Kronikarskie ciągoty odziedziczyłem najwyraźniej po tacie, z wiekiem doszła potrzeba pamięci i może naiwna próba jej ocalenia. Zapisana światłem pamięć o mojej rodzinie sięga roku 1934 roku. Zapraszam...
Ostatnio byliśmy w Lutczy dwa lata temu, pora więc znowu w te strony zawitać, a przy okazji odwiedzić w Rzeszowie Grzegorza z rodziną, bo jeszcze u nich nie byliśmy. Szymek bawi się z Jeremim, a Mira z Dobrawą... Może „bawi”, to za dużo powiedziane, ale następnym razem na pewno znajdą już wspólny język.
Dla odmiany przyjechaliśmy w październiku. Jest słonecznie, ale w nocy w miednicy za domem zamarza woda, trzeba więc palić w piecu. Nie w jakimś kominku czy nowoczesnym centralnym, ale w starym kaflowym piecu! Bardzo mi się to podoba i robię to z przyjemnością. Jak sobie kiedyś wybuduję drewniany domek w górach, to żadnego centralnego instalował nie będę. Nie ma to jak prostota i oczywiście chłód poranka, gdy w piecu już tylko tlą się resztki, a w izbie temperatura o kilka stopni niższa... zachęca do aktywności.
Będąc tutaj, szkoda byłoby przegapić okazję i chociaż na jeden dzień nie udać się w Bieszczady! Może nie jest to jakoś bardzo blisko, bo jakieś dwie godziny drogi, ale przecież i tak znacznie bliżej niż ze Śląska! Kierunek: Połonina Wetlińska.
Rano mamy problem z wczesną pobudką, więc wyjeżdżamy trochę zbyt późno i na ambitne plany nie ma czasu. No ale docieramy czerwonym szlakiem do Chatki Puchatka na wysokość (1228 m n.p.m.), czyli jakiś podstawowy cel osiągamy.
Jeremi tradycyjnie przez pół drogi marudzi, że jest pod górkę, ale na szczycie mu przechodzi. Chciałem się szybko przebiec z nim do Przełęczy Orłowicza, ale w związku z pojawiającymi się protestami, robimy z Jeremim tylko jakieś niecałe dwa kilometry w tamtym kierunku (teraz nagle ma siłę!) i z przykrością zawracamy. Ależ tu pięknie! Fajnie by było kiedyś przejść cięgiem cały czerwony szlak aż do Beskidów!
Dni płyną leniwie, a ich rozkłady są bardzo luźne. W środę na przykład ograniczamy się w zasadzie tylko do wycieczki do Niebylca. Tu spotyka nas ogromny szok. Wycięto nasze drzewa, przy których zawsze robiłem zdjęcia dzieciom! Skandal!
W czwartek wybraliśmy się na prządki. Nie pierwszy raz i pewnie nie ostatni. Szkoda, że nie można się po nich wspinać, bo skała jest zupełnie inna niż u nas i na pewno byłoby to ciekawe doświadczenie.
Oczywiście nie zabrakło również sąsiedzkich odwiedzin. Jak zwykle z otwartymi ramionami przyjmowała nas Zosia, która obdarowała nas swojskimi jajkami jeszcze zanim zdążyliśmy przynieść nasze bagaże z samochodu! Jeremi regularnie zresztą odwiedzał Tomka, nadużywając z pewnością sąsiedzkiej gościnności, ale ta u Zosi i Wiesia zawsze była po staropolsku – ogromna!