Kronikarskie ciągoty odziedziczyłem najwyraźniej po tacie, z wiekiem doszła potrzeba pamięci i może naiwna próba jej ocalenia. Zapisana światłem pamięć o mojej rodzinie sięga roku 1934 roku. Zapraszam...
Tatry nas wzywają coraz głośniej, tak głośno, że już dłużej na dupach nie wysiedzim. W czwartek po pracy wsiadamy do Madzi, po drodze rezerwujemy jakiś pokój i jeszcze tego samego wieczoru wodzimy palcem po mapie, próbując wyczuć, gdzie też może czekać na nas jutro przygoda. Zatem postanowione, idziemy na Czerwone Wierchy!
Ruszamy z Gronika o 6:25, potem Doliną Małej Łąki docieramy na Kondracką przełęcz, z której spoglądamy w kierunku Giewontu. Tylko spoglądamy, bo idziemy w przeciwnym kierunku. Po krótkiej przerwie na śniadanie ruszamy na spotkanie Kondrackiej Kopy. Idzie nam się świetnie, bo pogoda dopisuje.
Na Kopie Kondrackiej meldujemy się o 10, więc czas mamy niezły. Trochę wieje, ale ogólnie pogoda jest piękna, więc możemy powiedzieć, że Tatry przywitały nas piękną polską złotą jesienią. A Czerwone Wierchy o tej porze roku wyglądają szczególnie pięknie, więc chyba idealnie wstrzeliliśmy się w tatrzański kalendarz pogodowy.
Kontynuujemy nasz spacer granią Czerwonych Wierchów, zdobywając kolejne dwutysięczniki. Chociaż, czy aby na pewno zdobywając? Jacy tam z nas zdobywcy! To trochę jakby mrówka ogłosiła się zdobywcą czubka głowy słonia, tylko dlatego, że ten w swej łaskawości nie zrzucił jej na ziemię i nie rozdeptał. Więc nie zdobywamy, ale witamy się z kolejnymi szczytami, ciesząc się, z każdego kroku na tych pięknych wysokościach!
Zatem synu zapamiętaj! Jesteśmy na Czerwonych Wierchach. Weszliśmy na grań od wschodu, od strony Giewontu, a następnie odwiedziliśmy Kopę Kondracką (2005 m n.p.m.), Małołączniak (2096 m n.p.m.), Krzesanicę (2122 m n.p.m.) oraz Ciemniak (2096 m n.p.m.) i zeszliśmy do Doliny Kościeliskiej. W sumie przeszedłeś prawie 16 km i pokonałeś 1456 metrów przewyższenia, więc myślę, że możesz być z siebie dumny. Pomimo oczywistego zmęczenia szedłeś równo, nie marudziłeś i chyba nie żałowałeś ani porannego wstawania, ani trudów drogi. Mam nadzieję, że będziesz tę naszą wspólną wędrówkę dobrze wspominał nie tylko dlatego, że były to Twoje pierwsze dwutysięczniki! A że nogi bolą? To dobrze! Pamiętaj, że jak boli, to znaczy, że rośnie!
Po wczorajszym konkretnym wędrowaniu należy nam się dzisiaj odpoczynek. Na szczęście Zakopane to nie tylko Krupówki-Czajnatałn, mekka rozwrzeszczanych troglodytów, nie wiedzieć czemu ściągających akurat tutaj na pielgrzymki z całego kraju. Zakopane ma piękną historię, pisaną życiorysami wielkich artystów. Jedna z takich historii, dodajmy, że bardzo romantyczna, wydarzyła się na Harendzie. Mieszkał tu ze swoją ukochaną Marusią Jan Kasprowicz, który chyba najpiękniej o Tatrach pisał. Mam wrażenie, że od lat w muzeum pracuje ta sama bardzo miła pani, która się swoją pracą nie znudziła, która na każdego turystę czeka z niecierpliwością, żeby się z nim pięknem tego miejsca podzielić. Nie pamiętam imienia tej pani, ale mam wrażenie, że za każdym razem, gdy tu jestem, wita mnie tym samym uśmiechem. Zawsze też jakieś kilka zdań wymienimy. Tym razem w którymś momencie zaczęła recytować: Witajcie, Kochane Góry...
, a że po drodze uczyłem Jerema tego wiersza, to za nią we trójkę chóralnie dokończyliśmy: O witaj, droga ma rzeko! I oto znów jestem z Wami, a byłem tak daleko! Dzielili mnie od was ludzie, wrzaskliwy rozgwar miasta i owa śmieszna cierpliwość, co z wyrzeczenia wyrasta...
. Tą wspólną recytacją wkupiliśmy się w jej łaski tak bardzo, że nawet pozwoliła nam z Kasią usiąść przy stoliku Kasprowiczów1, na dwóch starych krzesłach, na których kiedyś zasiadali pewnie nie tylko oni, ale też wielu znanych gości, jacy się przez ten dom przewinęli. W końcu, jak to kiedyś pedzioł mistrz, ludzie są tylko krótką, nieznaczącą chwilą w życiu przedmiotów. Jakże miła jest myśl, że dzielimy historię tych krzeseł z tymi dawno zmarłymi ludźmi, do których paradoksalnie jest nam często bliżej, niż do współczesnych!
Skoro mamy dzisiaj dzień odpoczynku i czasu nam nie brakuje, to postanowimy podejść do naszego zakopiańskiego wehikułu czasu, przenieść się o półtora roku wstecz i zobaczyć jak Jerem wyrósł!
Dzisiaj musimy wracać, ale grzechem byłoby nie wykorzystać bezdeszczowej pogody. Postanawiamy więc zrobić sobie krótką, pożegnalną wycieczkę pod jeden z najpiękniejszych tatrzańskich szczytów, polski Matternhorn, czyli Kościelec.
Wycieczka relatywnie krótka, bo tylko około 13 kilometrów i niecałe 800 metrów przewyższenia, ale nasze nogi wciąż jeszcze pamiętały spacer po Czerwonych Wierchach, więc gdy tylko wkroczyliśmy do Kuźnic Jerem w ramach protestu postanowił się do samochodu... sturlać. Po drodze zatrzymaliśmy się w bacówce na pyszną żętycę, a potem w Wadowicach na tradycyjną kremówkę. Jeszcze nie dojechaliśmy na Śląsk, a już się zastanawialiśmy, kiedy pokonamy tę drogę w przeciwnym kierunku...
Słowo usiąść nie oddaje powagi sytuacji. Zdając sobie sprawę z wieku wspomnianych krzeseł, staraliśmy się zasiąść na nich tak delikatnie, jak to tylko możliwe, by przypadkiem się pod nami nie załamały!