Kronikarskie ciągoty odziedziczyłem najwyraźniej po tacie, z wiekiem doszła potrzeba pamięci i może naiwna próba jej ocalenia. Zapisana światłem pamięć o mojej rodzinie sięga roku 1934 roku. Zapraszam...
Pamiętam, jak mój tata przywiózł z salonu nowego Fiata Uno. Cóż to był za samochód! Zwłaszcza w porównaniu do starego poczciwego Trabanta. Czerwony lakier (po kobiecemu chyba wiśniowy), silnik 1,4, elektrycznie podnoszone szyby... Co prawda bardzo naszego niebieskiego Trabancika lubiłem i z dumą jeździłem nim jeszcze parę lat po mieście, ale jednak Uno imponował swoim przestronnym wnętrzem, do którego mieściło się spokojnie 5 osób! Wprawdzie raz udało mi się zmieścić w Trabancie nawet szóstkę, ale umówmy się, że było to raczej w kategoriach wyczynu sportowego niż normalnego użytkowania.
Postanowiłem pożegnać się z Unem podobnie jak 13 lat temu z Trabantem – pamiątkowym zdjęciem zrobionym w tym samym miejscu, na parkingu pod mieszkaniem rodziców, na osiedlu „Z”. Wtedy Maja była małą, kilkumiesięczną dziewczynką, ale i teraz prezentuje się na rękach całkiem fajnie. Tylko w środku na przednim siedzeniu trudno już się razem zmieścić! No i na parkingu też coraz trudniej o miejsce...
Kurcze, sentymentalny jestem. Trudno się z nim rozstać. W końcu trochę tym samochodem jeździłem. Dotarłem nim aż na południowo-wschodni kraniec Rumunii, do Vama Veche, byłem nim w Wolinie, czyli na północno-zachodnim końcu Polski. Wzbudzałem powszechne zainteresowanie na Węgrzech, hałasując jak solidny czołg, gdy strzeliła rura wydechowa. Pchałem go w deszczu, gdy zwarcie rozładowało akumulator, zatrzymując nas w środku nocy w jakiejś wyludnionej wsi. Potrafił się nawet na mnie obrazić, gdy po sfinalizowaniu transakcji kupna nowego pojazdu, wiózł nas do domu, może z poczuciem, że to już jego ostatnia droga? Stanął dumnie na drodze 10 km przed Tychami, jakby mówiąc: Wziąłeś sobie innego, to nim się teraz woź, a mnie daj pokój
. Cóż, wszystko ma swój czas...