Kronikarskie ciągoty odziedziczyłem najwyraźniej po tacie, z wiekiem doszła potrzeba pamięci i może naiwna próba jej ocalenia. Zapisana światłem pamięć o mojej rodzinie sięga roku 1934 roku. Zapraszam...
Boże Ciało postanowiliśmy uczcić wycieczką na Wielką Raczę, a przy okazji przetestować przed wakacjami dzieci pod kątem chodzenia po górach. Jeremi, jak to Jeremi, na początku musiał marudzić, że bolą nogi, że daleko, że słońce nie wstało tam, gdzie trzeba, a zupa była za słona... Ale potem wziął się w garść i szczyt zdobył! Zresztą co tam szczyt! Przede wszystkim zdobył pieczątkę. Gratuluję!
Maja tradycyjnie ćwiczyła niewidzialność, tym razem jednak zadanie okazało się zbyt trudne, bo były dwa aparaty! Pod takim ostrzałem zachowanie niewidzialności staje się jednak wyzwaniem znacznie poważniejszym.
Dobrawa też się spisała. Po raz pierwszy była w górach i już z dumą zdobyła szczyt, podnosząc przy tym swój rekord wysokości na 1236 m n.p.m. Owszem, na szczyt została wniesiona, ale wytrzymać tyle czasu w nosidle też trzeba umieć.
Kurcze, ostatni raz na Wielkiej Raczy byłem chyba 18 lat temu! Gdy to sobie policzyłem, to aż się przestraszyłem, bo przecież wydaje się, jakby to było wczoraj! Jak to w ogóle możliwe, że minęło już 18 lat? Wtedy była zima, pusty szlak i masa śniegu. Wtedy szliśmy ze Zwardonia. Za późno wyszliśmy i nie mieliśmy ze sobą nawet picia na drogę, a ze Zwardonia to przecież 5 godzin. I to latem, gdy nie trzeba brnąć w śniegu po kolana. Nic dziwnego, że gdy doszliśmy, było już od dawna ciemno. Teraz obyło się bez takich przygód, czyli wygląda na to, że jednak trochę zmądrzałem.