Kronikarskie ciągoty odziedziczyłem najwyraźniej po tacie, z wiekiem doszła potrzeba pamięci i może naiwna próba jej ocalenia. Zapisana światłem pamięć o mojej rodzinie sięga roku 1934 roku. Zapraszam...
Nie zanosi się na to, żebyśmy w tym roku mieli o jakąś przyzwoitą formę wspinaczkową się otrzeć. Z drugiej strony, nigdy to dla nas jakimś wyznacznikiem szczęścia nie było. Może inaczej sobie ten sezon wyobrażałem, ale tym bardziej doceniam każdą chwilę tutaj, z dala od miasta. Dzień dobry!
W lutym Kasia zrobiła prawo jazdy, więc mogę czasem od kierownicy odpocząć. Kobiety są jednak bardzo nieprzewidywalne. Jedziemy przepisowo, kiedy na poboczu wyrasta niebieska postać z lizakiem. Kasia wpada w panikę. Niby zwalnia, ale wygląda na to, że chce władzę rozjechać. Potrafię zrozumieć jej anarchistyczne odruchy, ale żeby tak ostentacyjnie? W biały dzień? W ostatniej chwili szarpię za kierownicę, ratując życie funkcjonariusza na służbie. W nagrodę za tę obywatelską postawę kilka miesięcy później nasza uczynna policja wlepi mi kolejny, bardzo kontrowersyjny mandat na sumę 200 zł. Przejechałem jakieś 600 metrów bez świateł. W dzień, ale lekko mżyło, więc tak zwany organ uznał, że widoczność była bardzo utrudniona. Pomimo, że wracałem do domu spod bardzo pobliskiej księgarni (350 m w linii prostej), organ stwierdził, że ścigał mnie przez całe miasto. Co prawda podczas swojej spektakularnej ucieczki nie przekraczałem dozwolonych prędkości, ale i tak podobno ledwie mnie dogonili. I jak tu nie być paranoikiem? Jak słusznie zauważył pewien inny okularnik, fakt, że mam paranoję, nie znaczy jeszcze, że cały świat się na mnie nie uwziął! Tyle o... organach. W Morsku robimy jakieś nowe drogi, ale chyba nic oszałamiającego. Temperatury nadal do dupy.
Naiwnie zakładałem, że dzięki pomocy profesjonalnej ekipy budowlanej w maju remont będzie dobiegał końca, tymczasem mieszkanie wygląda jak po wojnie. Może nie po bombardowaniu, ale przynajmniej jak po wizycie Armii Czerwonej. Z trudem znajduję zaprzyjaźnionego emerytowanego górnika, który podejmuje się położyć płytki w łazience i jeśli będę mu w niektórych pracach pomagał, to może nie zbankrutuję. Razem robimy sufit i częściowo przygotowujemy ściany. W łikendy robię jakieś prostsze prace, np. smarowanie podłogi i ścian folią w płynie. Krótko mówiąc, robota w końcu zaczyna posuwać się do przodu.
Stare wylewki są kruche, popękane i krzywe. Właściwie powinno się to wszystko skuć, ale ograniczam się do koniecznego minimum. Przy okazji odkrywam, z jaką fantazją budowano w PRL-u. Pomijając nieprawdopodobne odchylenia od pionu, poziomu, czy brak kątów prostych, czasem mocno zadziwia mnie to, co w ścianach i podłodze znajduję. Normą jest rozbite szkło przeróżnych butelek po alkoholu i wszelkiej maści śmieci. Dla odmiany w tynku trudno doszukać się śladów cementu. Niemal sam piach trzymający się ściany chyba tylko dzięki farbie tudzież tapecie. Zdarzyło mi się, że przy szlifowaniu futryny od samych tylko drgań tzw. „tynk” odpadał z połowy ściany.