Kronikarskie ciągoty odziedziczyłem najwyraźniej po tacie, z wiekiem doszła potrzeba pamięci i może naiwna próba jej ocalenia. Zapisana światłem pamięć o mojej rodzinie sięga roku 1934 roku. Zapraszam...
Mieliśmy wyjechać skoro świt, ale opóźnienia wpisane są niemal w każdy dłuższy wyjazd, zwłaszcza z dziećmi i nie można podchodzić do tego nerwowo. W końcu są wakacje. Skoro do Karpacza i tak dojechalibyśmy późno i niczego sensownego byśmy nie zrobili, to postanowiłem wykorzystać ten czas by odwiedzić Śliwice. Jeremi to już chyba zupełnie swojej prababci nie pamięta! Czas te zaległości nadrobić!
Ze Śliwic wyjechaliśmy po śniadaniu i dość sprawnie dotarliśmy do Karpacza, gdzie natychmiast przystąpiliśmy do poszukiwania noclegów. Oczekiwania cenowe miejscowych hotelarzy wydały mi się bardzo wygórowane, więc trochę to zajęło, ale ostatecznie znalazłem nocleg w jakiejś rozsądnej cenie. Godzina jeszcze młoda, resztę dnia możemy wykorzystać na zwiedzanie miasteczka. Zaczynamy od głównego deptaku i Skweru Śladów Zdobywców, gdzie zobaczyć można odbite w brązie ślady butów wielu wybitnych polskich himalaistów. Zresztą nie tylko zobaczyć, ale i przymierzyć! Jeremi się mierzył z Andrzejem Czokiem, który w 1985 roku razem z Jerzym Kukuczką dokonał pierwszego zimowego wejścia na Dhaulagiri.
Później spacerkiem przeszliśmy do Zapory na Łomnicy, która tworzy malownicze rozlewisko. Zbudowana z granitowych bloków zapora ma 105 metrów długości i można po niej przejść na drugą stronę rzeki. Obchodzimy zalew, przechodzimy kolejnym mostkiem po drugiej stronie i wchodzimy na bardzo przyjemną alejkę prowadzącą w górę rzeki. Idziemy dalej, pchając mozolnie pod górę wózek z Dobrawą.
Jeremiego bolą już nogi, ale przecież jutro mamy iść w góry, więc zaprawa mu się przyda. Nie ma, że boli! Zresztą Dziki Wodospad bardzo mu się podoba i szybko o bólu nóg zapomina, zwłaszcza, że wracając, przez jakiś czas idziemy w dół. Ale to jeszcze nie koniec. Karpacz leży na wysokości 480–885 m n.p.m., więc małe nóżki mogą się zmęczyć takimi spacerami w górę i w dół. Niech się męczą! Dopinguję Jeremiego, że dzięki temu będą potem silniejsze. Działa. Odbijamy do Karpacza Górnego, więc znowu pchamy nasz majdan do góry, tym razem do Świątyni Wang. Ten piękny drewniany kościółek został zbudowany na przełomie XII i XIII wieku w norweskiej miejscowości Vang. W XIX wieku dla berlińskiego muzeum kupił go król Fryderyk Wilhelm IV, ale ostatecznie zabytek trafił do Karpacza, gdzie został odbudowany. Piękny. Dobranoc.
Nie ma nic gorszego, niż tłok na szlaku, ten to potrafi odebrać człowiekowi całą przyjemność z chodzenia po górach. Dlatego miałem ambitny plan, żeby zerwać ferajnę z łóżek o piątej i wyjść na szlak najpóźniej o szóstej. Niestety, to się nie udało. Ciężko jest samemu zdopingować leni, którzy mają przewagę liczebną. Całe szczęście jednak inni są jeszcze gorsi i gdy wyruszamy o 7:30, jesteśmy praktycznie sami. Przy schronisku „Nad Łomniczką” mija nas jedna para, a potem długo, długo nikt!
Pogoda nam się udała, słońce pięknie świeci, ale za gorąco nie jest. Tak w sam raz. Jeremi tradycyjnie musi sobie ponarzekać, że bolą go nogi, więc kiedy przeszliśmy Łomniczkę i momentami całkiem nieźle było już widać szczyt, pokazałem mu cel naszej wycieczki. Wydawało mi się, że ucieszy go to, że jest już tak blisko. To był błąd. Okazało się, że w jego skali była to odległość ogromna! Zamiast się ucieszyć, wpadł w otchłań rozpaczy i nie chciał dalej iść. Ruszył z miejsca tylko dlatego, że bał się zostać sam. Początkowo wlókł się noga za nogą jak skazaniec, ale szedł, a z czasem nawet rozwinął jakąś sensowną prędkość! Na szczęście Dobrawa grzecznie siedziała w nosidle, więc my wysokość pokonywaliśmy całkiem sprawnie. Dzieci potrafią być naprawdę bardzo silne i zapewniam, że 7-letni chłopczyk na Śnieżkę jest się w stanie o własnych siłach wdrapać. O ile oczywiście rodzice nie wsadzą go do wyciągu.
Przy Symbolicznym Cmentarzyku Ofiar Gór mijamy niewielką grupkę piechurów, ale w zasadzie poza nimi i parą na początku marszu, nikogo dotąd nie spotkaliśmy. Bałem się, że w szczycie sezonu będzie gorzej! Nieopatrznie mówię to na głos. W złą godzinę. Dochodzimy do schroniska na Przełęczy Pod Śnieżką, gdzie krzyżują się szlaki. No i to by było na tyle, jeśli chodzi o ciszę i spokój.
Po krótkim odpoczynku w schronisku pniemy się dalej pod górę. Teraz robi się już całkiem stromo, ale co ciekawe Jeremi właśnie teraz w pełni odzyskuje humor. Wygląda na to, że po prostu lubi takie trudniejsze i bardziej widowiskowe podejścia. Niby nogi powinny go teraz boleć bardziej, ale najwyraźniej jeśli ma tylko odpowiednio dużo wrażeń, to o bólu nóg zapomina. A widoki rzeczywiście są coraz piękniejsze...
Jesteśmy na szczycie! Wszyscy byli dzielni i teraz w nagrodę możemy podziwiać... innych turystów. Ale tłok! Mówiłem, żeby wyjść wcześniej! Widok ze szczytu jest piękny, ale od czeskiej strony płyną ciemne chmury. To imponujące, jak szybko w górach zmienia się pogoda. Było tak pięknie, a za chwilę będzie lać! Wchodzimy do środka, a Jeremi zdobywa upragnioną pieczątkę – góry mają jednak też jakieś zalety! Niestety nie zapowiada się, żeby miało przestać padać, więc ostatecznie schodzimy już w deszczu.
Następnego dnia prognozy zapowiadały spore opady, więc postanowiłem nie ryzykować z dziećmi wyjścia w góry. Szukając alternatywnych atrakcji, natknąłem się na informację o Dolinie Pałaców i Ogrodów. Zdjęcie było zachęcające, więc ruszyliśmy zwiedzać. Podjeżdżamy pod najbliższy pałacyk. GPS twierdzi, że jesteśmy na miejscu, a tu domofon z nazwiskami. Owszem, budynek wygląda na zabytkowy, ale jest tak zaniedbany, że naprawdę dobrego wrażenia nie robi. To ma być atrakcja turystyczna? Drugiego nie możemy w ogóle znaleźć. Całkiem ładny jest pałac w Bukowcu przerobiony na szpital, ale akurat byliśmy zdrowi, więc nie wstąpiliśmy do środka. Rozczarowani pocieszamy się nieprawdopodobnie tanimi goframi w Kowarach.
Ostatecznie postanawiam zawęzić listę do kilku pałaców, które zapowiadają się najciekawiej. Z całej listy dwudziestu-paru obiektów odwiedzamy chyba pięć, z których właściwie tylko Pałac w Wojanowie robi na mnie dobre wrażenie. Pałac co prawda służy obecnie jako hotel, ale z zewnątrz prezentuje się naprawdę pięknie, a po otaczającym go parku można spacerować.
Dzisiaj nie powinno padać. Jemy śniadanie i ruszamy na szlak. Tym razem niebieski w kierunku schroniska Samotnia. Przez pierwszą godzinę Jeremi tradycyjnie marudzi. Dochodzimy do Polany i tam robimy sobie krótką przerwę. Niedaleko stąd są Pielgrzymy, chyba największa taka formacja granitowych skał w Karkonoszach. Proponuję Mai szybki spacer, gdy reszta będzie odpoczywała, ale Mai się nie chce. Nie to nie. Idę sam. Nie sam? Jeremi też chce iść? Nogi już go nie bolą? Bolą, ale przypomniało mu się, że jak bolą, to dobrze, bo to znaczy, że będą mocniejsze. Zuch chłopak. No to idziemy!
Teraz o dziwo żadnego marudzenia nie ma! Wręcz przeciwnie, Jeremi idzie roześmiany, oczywiście rozgadany i dobrym tempem. Robimy sobie po drodze zdjęcia, rozmawiamy i nawet nie wiem kiedy dochodzimy na miejsce. Tam na każdą skałę musimy wejść, więc trochę nam z tym schodzi i w sumie mija trochę czasu zanim wracamy do leni. Wycieczka udaje się znakomicie.
Dalej już razem kontynuujemy szlak w kierunku Samotni. Jeremi nie tylko nie marudzi, ale nawet stara się iść najszybciej, jak potrafi. Do tego słoneczko coraz częściej wygląda zza chmur, więc idzie się naprawdę przyjemnie. Tłumów wielkich nie ma, choć pusto też nie jest. No ale mogło być gorzej, więc nie ma co narzekać.
Dochodzimy do Małego Stawu, nad którym znajduje się schronisko Samotnia. Piękne miejsce, że aż chciałoby się zostać na noc. Trochę żałuję, że nie zdecydowałem się jednak na wędrówkę od schroniska do schroniska. Niby wiem, że z Dobrawą byłoby ciężko i trzeba byłoby ze sobą nieść kupę dodatkowych rzeczy, ale może byłoby to możliwe? Drogę w nosidle znosi bardzo dobrze, a i Jeremi, jak chce, to potrafi całkiem szybko maszerować!