Kronikarskie ciągoty odziedziczyłem najwyraźniej po tacie, z wiekiem doszła potrzeba pamięci i może naiwna próba jej ocalenia. Zapisana światłem pamięć o mojej rodzinie sięga roku 1934 roku. Zapraszam...
Nie wiem jak to się stało, ale Jeremi znowu jest o rok starszy. Jak tak dalej pójdzie, to za rok będzie miał już 10 lat! Jak to możliwe? Nie wiem, ale w najbliższym czasie planuję przeczytać „Krótką historię czasu” albo nawet tę „Krótszą”, może wtedy coś tego zrozumiem. Teraz to jakaś czarna magia, przez duże „C”. Świeczki na torcie to jednak dowód niepodważalny, Jeremi jest o rok starszy! Wszystkiego najlepszego synu, zdrowia, szczęścia i samych dobrych chwytów!
Częściowo z okazji Jeremiego urodzin (odwiedziny chrzestnego), a częściowo w interesach, wybraliśmy się na daleką wycieczkę. Kolonia! Magiczne miejsce tysiąc kilometrów od Tychów, z odwiedzin którego najbardziej zapamiętałem piękne kościoły i niepowtarzalny smak piwa Kölsch. Trzy lata minęły jak z bicza strzelił, sądziłem, że wrócę tutaj szybciej, ale nie wyszło... Z drugiej strony lepiej późno niż wcale! Prosto z lotniska idziemy obejrzeć Subaraczka w wersji leśnej... Nie powiem, strasznie mi się spodobał... Ale trochę się bałem, więc pojechaliśmy sprawę przemyśleć. Może następnym razem!
U Maćka przypominałem sobie smak Kölscha, Jeremi gotował, a Kasia chyba rapowała. Przed ciepłą kolacją zagraliśmy jeszcze koncert, a zaraz potem ruszyliśmy na miasto. Oczywiście z Kölschem w ręku – w Kolonii wolno! Dopiero idąc brzegiem Renu uświadomiłem sobie, że nie znam jeszcze Kolonii nocą! Jest zimno, ale dramatu nie ma, zwłaszcza kiedy rozgrzewa nas Jägermeister. Pijemy piwo, spacerujemy, gadamy, a nawet gramy w ping-ponga! Gute Nacht.
Zaimprezowaliśmy konkretnie. Ostatnie co pamiętam to niemiecko-angielskie rozmówki na balkonie. Mój organizm skapitulował koło pierwszej, nie wiem jak długo szprechali Kasia z Maćkiem, ale rano nikomu nie było spieszno do wstawania. A przecież nie było czasu do stracenia! Nie tylko ciągle nie mieliśmy jak wrócić do domu, ale czekał nas jeszcze napięty plan wycieczek.
Niedziela nie sprzyja jednak załatwianiu interesów, więc ostatecznie z mocnym poślizgiem ruszyliśmy podziwiać architekturę romańską. Obejrzeliśmy kilka kościołów dokładając wszelkich starań, żeby liczba degustowanych piw nie była mniejsza niż zwiedzanych obiektów! Niestety, plan zwiedzania nie został całkowicie wykonany, ponieważ czas otwarcia niemieckich muzeów całkowicie nie odpowiada zapotrzebowaniu takich wędrowców jak my. No ale cóż, jest prawie zima, dzień jest krótki, a priorytetem były kościoły. Nie wiem, co one w sobie mają, ale naprawdę się w nich zakochałem! Muzea nadrobimy następnym razem!
Z samego rana dobijamy targu i kupujemy nasz nowy skałmobil. Ma na imię Madzia, 11 lat i 150KM. Niemiec płakał jak sprzedawał. Ja płakałem jak płaciłem. Ale co tam, raz się żyje. W ekspresowym tempie załatwiamy niemieckie blachy wyjazdowe i już właściwie jesteśmy gotowi do drogi... Ale wracać się nie chce!
Próbowaliśmy z Jeremim namówić Kasię, by zostać o jeden dzień dłużej, zwłaszcza, że po trzecim Kölschu przebąkiwała coś o rzuceniu studiów, ale niestety rano wraz z trzeźwością powracało do niej poczucie odpowiedzialności i wygrywała wałęsowska filozofia „nie chcem, ale muszem”. No nic, jak mus, to mus. Po raz ostatni idziemy pić na miasto. Błyskawicznie oprowadzam Kasię i Jeremiego po Katedrze, obowiązkowo pokazując oczywiście grób Rychezy, kupujemy pamiątki, czekoladę, tudzież prowiant na drogę i sru. Wszystko oczywiście tradycyjnie z opóźnieniem. Zamiast wyjechać około 13, wyjeżdżamy o 19. Łamiąc przepisy BHP do domu docieramy na 7 rano. Maćkowi dziękujemy za pomoc i gościnę. To był naprawdę bardzo miły wyjazd... Szkoda wielka, ze tak krótki. Ale przecież wrócimy!