Kronikarskie ciągoty odziedziczyłem najwyraźniej po tacie, z wiekiem doszła potrzeba pamięci i może naiwna próba jej ocalenia. Zapisana światłem pamięć o mojej rodzinie sięga roku 1934 roku. Zapraszam...
Już po raz szósty wybraliśmy się na Festiwal Teatrów Ulicznych do Krakowa. Właśnie sobie uświadomiłem, że Jeremi jeździ na ten festiwal od urodzenia (swój pierwszy festiwal wizytował, nie mając jeszcze roczku)! Nie przepuścił żadnego! Może dlatego tak bardzo mu się na festiwalu podoba.
W każdym razie do Krakowa przybyliśmy w czwartek wieczorem, a żeby nie umknęło mi zbyt wiele z festiwalowego rogu obfitości, od razu wsiadłem w taksówkę i pognałem na Rynek. Niestety sam, bo nie wszyscy taki entuzjazm wykazywali, a bałem się, że Jeremi do 23 nie da rady wytrzymać. Szkoda, bo na pewno przynajmniej dwa czwartkowe przedstawienia bardzo by mu się spodobały.
Dla zainteresowanych pełna relacja z Festiwalu Teatrów Ulicznych 2013 w Krakowie:
Na Rynek dotarłem akurat podczas występu Sambora Dudzińskiego, który okazał się człowiekiem orkiestrą na snopowiązałce przerobionej w mobilne instrumentarium. Imponujące! Następnie obejrzałem przedstawienie pt. „Nosferatu” przygotowane przez niemiecki N.N. Theater Neue Volksbühne Köln. Utrzymane w konwencji niemego filmu przedstawienie z wampirami w rolach głównych na pewno zachwyciłoby Jeremiego. Potem obejrzałem krótki fragment „Takarazuka camp” w wykonaniu Krakowskiego Teatru Tańca i pognałem na ostatnie czwartkowe przedstawienie, czyli „Magiczną Noc” Teatru Xarxa z Hiszpanii. Oj, na tym to już Jeremi na pewno by nie zasnął, nawet pomimo późnej pory. Zwariowani, dzicy piromani robili dużo hałasu i bez opamiętania strzelali iskrami we wszystkich kierunkach. To zadziwiające, jak niewiele potrzeba, żeby dostarczyć człowiekowi pamiętnych wrażeń! Dobranoc.
Festiwalowe przedstawienia zaczynają się dopiero po południu, ale przecież nie będziemy zalegiwać w łóżkach. Przezornie wziąłem ze sobą sprzęt do wspinaczki, licząc, że może namówię kogoś do wspólnego wypadu na skały, zwłaszcza że przecież w okolicach Krakowa skał nie brakuje. Niestety zostałem zdradzony przez moją sprawdzoną partnerkę Maję, a nikomu innemu nie chciało się z łóżka wygramolić. Lenie. Co tu robić? No nic, trzeba się przeprosić ze sztuczną ścianką. Szybkie rozeznanie w Internecie i już jesteśmy z Jeremim na miejscu.
Jeremiego na szczęście namawiać nie trzeba. Serce roście, gdy patrzę na jego entuzjazm do wszystkiego. Przynajmniej na niego mogę liczyć. Niestety jest za mały, żeby mógł mnie asekurować, ale to już nieistotne, od czego jest bulderownia. Spędzamy tam kilka godzin, bawiąc się w najlepsze, a i tak z trudem zaciągam go do wyjścia, ale czas na trochę kultury! Wiem, że niektórym trudno w to uwierzyć, ale wspinanie to nie wszystko. Jest tyle fajnych rzeczy do zrobienia...
A na Rynku czekał już na Jeremiego Teatr Pinezka z Gdańska, który zaprezentował przedstawienie adresowane specjalnie do dzieci pt. „Stary klaun i morze”. Jeremi był oczywiście zachwycony, więc obiecałem mu, że wieczorem pójdziemy na „Zieloną Krainę” tej samej pary aktorów. W międzyczasie sam wystąpił w przedstawieniu „De Paseo” wraz z Hiszpanką – Claire Ducreux. Jak się dogadali? Nie mam pojęcia, ale widać, że chłopak rośnie na światowego człowieka!
Podczas drugiego przedstawienia Teatru Pinezka trochę się rozpadało, ale później przeszło i bez większych problemów, na zakończenie dnia, udało nam się jeszcze obejrzeć „Balladę o Janie Wnęku” Teatru Gry i Ludzie z Katowic. Miałem zamiar zostać na jeszcze jednym spektaklu, ale zmęczony długim dniem Jeremi zasypiał już na stojąco. Na dzisiaj koniec.
Sobota zaczęła się deszczowo. Przedstawienia w deszczu? No nie wiem, czy to ma sens. Ale znamy przecież takie miejsce, gdzie deszcz nie przeszkadza. Zatem najpierw wspinanie na rozgrzewkę, a potem dopiero teatr, tym razem: Osmędeusze i Don Kichote.
Jednak największe wrażenie na Jeremim zrobiło ostatnie spotkanie tego dnia, czyli Giganci. Gigantyczne dzidzie, urywające się głowy (wprawdzie przez przypadek, ale jednak), dźwięk, aktorzy na wyciągnięcie ręki... Może momentami trochę straszne, ale ostatecznie przecież fascynujące i takie duże, głośne, kolorowe, inne...
W niedzielę pogoda się poprawiła i nie mieliśmy już pretekstu, żeby rano ruszyć na ściankę. Za to nie spóźniliśmy się na rynek i obejrzeliśmy już pierwszy spektakl Czy Rewolucja umarła, będący wynikiem warsztatów prowadzonych przez artystki Teatru Tańca DF i Les Filles Föllen.
Po krótkiej przerwie ruszyliśmy na poszukiwania kolejnego występu, tym razem pt. Déambulations (Wędrówki). Przedstawienie rzeczywiście wędrowało po całym rynku, więc znaleźliśmy je dopiero po dłuższej chwili. Dookoła dziwnych żywych rur już zebrała się grupka gapiów. Przeważały oczywiście dzieci, które były najbardziej zaciekawione, czym jest to coś, co po raz pierwszy na oczy widzą. Rury nie miały nóg, a jednak jakoś się poruszały, wydając przy tym często niepokojące dźwięki, toteż młodsze dzieci o słabszych nerwach, często głośno płacząc, salwowały się ucieczką.
Starsze były bardziej powściągliwe i pozostawiając sobie drogę odwrotu, starały się choć trochę do tych dziwnych stworów zbliżyć i z nimi zaprzyjaźnić. W końcu udało się je poskromić i sympatyczne rury dosłownie jadły wszystkim z ręki. Na koniec tego dziwnego przedstawienia wszyscy się już tylko uśmiechali i bili brawo.
Na zakończenie niedzieli pozostały nam jeszcze dwa przedstawienia: Takarazuka camp – Krakowskiego Teatru Tańca oraz Voalá Station – hiszpańskiego teatru Voala Project. Pierwszy tanecznym krokiem opowiadał o japońskim teatrze Takarazuka, w którym wszystkie postacie, niezależnie od płci, odtwarzane są przez kobiety. Drugi sprawił, że poczułem się jak małe dziecko w kołysce, nad którą zamocowano karuzelę z małymi figurkami. Karuzela była około 30 metrów nad moją głową, a zabawne małe postacie furgały w rytm muzyki, zupełnie jak żywe. Panowie w garniturach, panie w sukienkach, parasolki... Aaaaaaaa... Dobranoc.