Kronikarskie ciągoty odziedziczyłem najwyraźniej po tacie, z wiekiem doszła potrzeba pamięci i może naiwna próba jej ocalenia. Zapisana światłem pamięć o mojej rodzinie sięga roku 1934 roku. Zapraszam...
Na majówkę wybraliśmy się do Rycerki. Góry, wieś zabita dechami, brak zasięgu, cisza, spokój. Może czasem psy sąsiadów niepotrzebnie zbyt blisko podchodzą do ogrodzenia i wszczynają raban, ale poza tym okolica piękna i nawet pogoda dopisała. Szkoda tylko, że nie udało się żadne wyjście w góry, ale tak to już jest, kiedy się jedzie z takimi obibokami!
Stokrotki ślicznie sobie rosną na całej polanie, jakby się ciągle uśmiechały. Grill już gorący, piwo zimne, dzieci w miarę grzeczne, do tego kocyk, miękka trawa, książka, ew. badminton i już jest przyjemnie.
Maja bawiła się z Karlą, a Jeremi z Olą, chociaż rozrywki momentami mieli – delikatnie mówiąc – niekonwencjonalne. No bo co byście pomyśleli zobaczywszy Jeremiego na kolanach, z Karabinem w ręku, prowadzonego przez Olę... na smyczy!? Jakaś nowa militarystyczna perwersja? No nie mam pojęcia, w co oni się bawili, ale najwyraźniej obojgu się podobało, więc nie mnie oceniać. Co najwyżej, mogę pozazdrościć wyobraźni.
Następnego dnia pogoda trochę się popsuła, ale Jeremi odkrył, że można wspinać się także po drzewach i bardzo mu się ta rozrywka spodobała. W sobotę pogoda zepsuła się już całkiem, jakby zima miała zamiar zrobić nam wszystkim psikusa zza grobu. Temperatura spadła do 4 stopni (już zastanawialiśmy się, czy nie spadnie śnieg), a grillowanie zamieniło się w ekstremalną walkę o przetrwanie!