Kronikarskie ciągoty odziedziczyłem najwyraźniej po tacie, z wiekiem doszła potrzeba pamięci i może naiwna próba jej ocalenia. Zapisana światłem pamięć o mojej rodzinie sięga roku 1934 roku. Zapraszam...
Gość w dom, Bóg w dom. Znaczy na budowie. Pomimo rozgrzebanego remontu chciałem tradycyjnie Maćka na jakąś wycieczkę zaprosić, wziąłem więc urlop i wybraliśmy się do Będzina. W muzeum pusto. Kręcił się tylko pracownik pilnujący, żebyśmy żadnego eksponatu nie obmacywali. Zaciekawiło mnie (takie zboczenie), na czym polega różnica między rapierem a pałaszem, ponieważ egzemplarze wiszące obok siebie wyglądały zbyt podobnie, bym mógł coś wyabstrahować. Nie wiem, dlaczego myślałem, że przewodnik ucieszy się, że ma okazję swoją wiedzą zabłysnąć. Nic z tych rzeczy. Otrzymałem dosadną informację, że mogę sobie poczytać o tym w Internecie i on tu nie jest od tego, żeby cokolwiek tłumaczyć. Mówcie, co chcecie, ale Zagłębie to jednak jest zagranica.
Rano ciśnienie podnieśli mi fachowcy, których bezczelność przekroczyła kolejną granicę, wieczorem postanowiliśmy więc odreagować, przedawkowując alkohol w zacnym gronie. Co tu dużo mówić, każde picie z Maćkiem wspomina się potem latami, od słynnej popijawy w Tawernie, po której leczył kaca wodą do ćwiczeń Soni, aż po ostatnią w Kolonii, gdy pod wpływem Kölscha posiedliśmy moc rozmawiania we wszystkich możliwych językach.
Tym razem zaczęliśmy od piwa, zmęczony zasnąłem chyba przy miodzie, a obudziłem się, gdy Kasia zwracała wino. Po uczciwym ogołoceniu lodówki z jakichkolwiek procentów uznaliśmy, że impreza się udała, wszelakoż... Przed powrotem na Zet, jak na dżentelmenów przystało, postanowiliśmy odprowadzić nieco sfatygowaną Kasię do domu. Pech chciał, że na naszej drodze wyrósł sklep monopolowy, gdzie podczas uzupełniania zapasów nakrył nas radiowóz.
Gdy Maciek stał w kolejce po Żubrówkę, dwóch granatowych dżentelmenów zarzuciło mi bezczelność, że niby piję alkohol specjalnie, gdy oni patrzą. Ale czy ja im kazałem patrzyć? Zatrzymywać się i wysiadać też? Nie awanturujemy się, nawet nie śpiewamy. Stałem spokojnie z ledwie otwartym piwem w ręce. Nawet nie zdążyłem się napić! Czy przyjmuję mandat w wysokości 100 zł? Nie przyjmuję! No to jedzie pan z nami na izbę wytrzeźwień do Sosnowca. Do Sosnowca? Dlaczego do Sosnowca? O nie, drugi raz za granicę dzisiaj nie jadę. Pisz pan ten mandat.
Nie chcę wrzucać wszystkich policjantów do jednego worka, mam kolegę w policji i uważam, że to jest całkiem przyzwoity facet, ale dopóki policja dokucza spokojnym ludziom, to poważania w społeczeństwie mieć nie będzie. Howgh.
Wstajemy za późno. Nie zdążymy! Co? Ja nie zdążę? Wciskam gaz do dechy, aż Maciek z wrażenia dokańcza wczorajszą Żubrówkę. Na lotnisko wpadamy na ostatnią chwilę, ale okazuje się, że zapomniał wydrukować biletu. Nie wiem, jak on to robi, ale bajerować potrafi! Na jakimś starym wydruku przechodzi przez wszystkie kontrole i chyba dopiero na ostatniej komuś podpada oparami alkoholu. Mnie by wyrzucili już dawno i jeszcze wsadzili do więzienia, ale Maciek jest w czepku urodzony. Po krótkiej słownej przepychance wsiada do samolotu i wraca do Niemiec cały i zdrowy! Prosto z lotniska jedziemy na chwilę do Rzędek. W samochodzie odkrywamy miłą po naszym gościu pamiątkę. A tak czuliśmy, że ciągle jesteś z nami duchem1! Taka historia! Dziękujemy za odwiedziny!
Następny remont robię sam! Na cholerę mi tacy „fachowcy”? Robić bałagan i partaczyć to sam sobie potrafię i to za darmo. Diabli mi ich nadali. Teraz muszę posprzątać za nich gruz, który wywalili na śmietnik. Na szczęście zupełnie nieoczekiwanie z pomocą przychodzi Marcin. Człowiek, którego w zasadzie ledwie znam bez mrugnięcia okiem pożycza mi na dwa dni busa, właściwie zabytkowego już Volkswagena! Początkowo prowadzenie go stanowi dla mnie spore wyzwanie, ale potem jest tylko frajda. Oczywiście pomijając kwestie załadunku i wyładunku, w czym na szczęście pomagają mi szwagier, a potem Kasia. W ciągu dwóch dni wywozimy ponad 1,5 tony gruzu i 100 kg złomu. A to nie koniec!
Kasia twierdzi, że za ciężko pracuję. Codziennie sprawdza prognozy i w końcu siłą wyciąga mnie na skały. Pewnie się martwi, że zostanę Januszem do końca życia. No dobra, niech stracę, poświęcę się i zamiast kuć, pojadę na łono przyrody. Dzień przed Wielkanocą jest chłodny, ale po prawdzie coraz bardziej czuć wiosnę. Nie mamy żadnych ambicji, raczej sprawdzamy, czy potrafimy się jeszcze wspinać. Bywało lepiej, ale ósemkę zawiązać dajemy radę. Wspinamy się na Zegarowej, Kursantach i Słonecznej, a Kasia oczywiście znajduje kolejne skamieliny do swojej kolekcji. Chyba ma jakiś radar.
Łac. spiritus.