Kronikarskie ciągoty odziedziczyłem najwyraźniej po tacie, z wiekiem doszła potrzeba pamięci i może naiwna próba jej ocalenia. Zapisana światłem pamięć o mojej rodzinie sięga roku 1934 roku. Zapraszam...
We wtorek rano (no może nie jakoś wcześnie rano, bo przecież są wakacje, ale w każdym razie przed południem) wyruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku Kale (Calais). Tak się złożyło, że dokładnie na naszej trasie leżała Bruksela, nieoficjalna stolica (tfu!) unii europejskiej. No to wypadało dzieciakom ją pokazać. Wjechałem do miasta i rozpocząłem szukanie centrum oraz jakiegoś miejsca do parkowania. Miejsca niby są, ale jak się okazało, w dużej mierze zarezerwowane dla dyplomatów. Właściwie podczas podróży zwykłem się uważać za ambasadora i jak najlepiej nasz kraj reprezentować. Niestety szybko się okazało, że gdzie jak gdzie, ale w Brukseli, stolicy biurokracji, bez papierka i odpowiedniej naklejki się nie obejdzie. No trudno.
W końcu znalazłem jakieś miejsce dla szaraczków, zapłaciłem jak za zboże, a co gorsza odkryłem, że parkomat pozwala na postój jedynie przez dwie godziny! No cóż, to będzie bardzo ekspresowa wycieczka. Do zwiedzania biegiem marsz!
Biorąc pod uwagę, że nie miałem żadnej mapy, a Brukseli zupełnie nie pamiętam, to całkiem szybko trafilłem na Wielki Plac, przy którym wznoszą się Ratusz i Dom Króla (nl. Broodhuis, fr. Maison du Roi). Trzeba przyznać, że rynek rzeczywiście jest bardzo okazały i jest na co popatrzyć, ale czasu niewiele, więc rzucamy tylko okiem i pędzimy, tzn. spacerujemy dalej.
Dochodzimy na Wzgórze Sztuk, z którego roztacza się panorama miasta. Patrzę na zegarek i dochodzę do wniosku, że niestety na nic więcej czasu nam już nie starczy. W drodze powrotnej odnajduję jeszcze symbol Brukseli – Siusiającego chłopca – co przypomina mi moją poprzednią wizytę w tym mieście prawie osiemnaście lat temu! Osiemnaście lat. Straszne.
Po powrocie czekała na nas pierwsza niemiła niespodzianka w czasie naszej podróży. Za wycieraczką bieliła się kartka od tutejszej policji, nie były to jednak pozdrowienia, ale informacja, że należy się spodziewać mandatu, za przekroczenie czasu parkowania. Przekroczyliśmy o całe 3 minuty, dosłownie. Dokładnie o trzy minuty się przeliczyliśmy, spodziewaliśmy się jednak w najgorszym wypadku spotkać kogoś wypisującego mandat, kto może się ulituje. Cóż za zimna precyzja! Jakież tempo działania władzy. Wolę jednak nasz europejski dziki wschód.
No ale jestem na wakacjach i nie będę się teraz tym przejmował. Jedziemy dalej do Kale, żeby promem przeprawić się na drugą stronę Kanału La Manche albo jak wolą Anglicy Kanału Angielskiego. Nie kupowałem wcześniej biletów, więc pytam o szczegóły w kasie. Okazuje się, że bilet na najbliższy prom kosztuje 97 euro, ale dopytuję, czy nie byłoby taniej w późniejszych godzinach i okazuje się, że owszem, bilet na pierwszy prom po północy kosztowałby nas już tylko 27 euro. Musimy tylko poczekać 4 godziny. Kalkulacja jest oczywista, w końcu ponad 200 zł piechotą nie chodzi. Kasjerka jednak na naszą decyzję reaguje prawie pogardą. Francuzka patrzy na nas z góry, bo chcemy zaoszczędzić jakieś marne 60 euro i obsługuje nas mocno nadąsana. Tak właśnie rodzą się sentymenty i antypatie, które przywozimy z podróży. W tym wypadku po kilku dniach podróży z sympatią myślę o Kolończykach, którzy uśmiechnięci służyli nam pomocą, gdy szukaliśmy adresu Maćka i którzy z uśmiechem na ustach zagadywali nas, sprzedając piwo w małym browarze. Niezbyt miło będę wspominał natomiast Francuzów, którzy przed zachodem słońca podpadną nam jeszcze raz. Żabojady. Czas sprawdzić jak przyjmą nas Anglicy.
Kolonia, czyli katedra, kościoły romańskie, czekolada i zoo (65 zdjęć)
Kolonia – Bruksela – Calais (27 zdjęć)
Westminster, dinozaury i Muzeum Nauki, czyli dotarliśmy do Londynu! (56 zdjęć)
Camden i Muzeum Brytyjskie, czyli Londynu ciąg dalszy (40 zdjęć)
Hamleys, City i Beachy Head, czyli jeszcze raz Londyn (44 zdjęcia)
Aysgarth i York, czyli przybywamy do Yorkshire (39 zdjęć)
Wrzosowiska, Tan Hill i Opactwo Fountains (59 zdjęć)