Kronikarskie ciągoty odziedziczyłem najwyraźniej po tacie, z wiekiem doszła potrzeba pamięci i może naiwna próba jej ocalenia. Zapisana światłem pamięć o mojej rodzinie sięga roku 1934 roku. Zapraszam...
Jak szaleństwo, to szaleństwo. Oczywiście białe szaleństwo! No bo jak tu nie kochać zimy, jak nie szaleć, gdy wszędzie dookoła leży śnieg, który działa jak miękka kołdra, poduszka i zjeżdżalnia w jednym. Można wskakiwać w zaspy, jeździć na sankach, na nartach, na pupie, głową w dół, głową w górę, plecami, brzuchem... Nawet turlać się można! I jeszcze śnieżkami rzucać. Przemoczyć do szczętu, a mama krzyczeć nie może, bo przecież jest zima! A śnieg jest, proszę mamy po to, żeby się w nim grzebać!
Mówiąc krótko, po raz kolejny wybraliśmy się do Wilkowic, gdzie na przydomowej górce można śmigać na sankach z prędkością światła i skąd o rzut kamieniem jest Szczyrk. Z domu nawet Skrzyczne widać, które codziennie zresztą nas do siebie przyzywa. W związku z tym postanawiamy sobie łikend przedłużyć i w poniedziałek wybieramy się na narty. Jeremi najpierw trenuje pod okiem instruktorki, a potem już pod moim. Po wykorzystaniu całego karnetu na wyciągu talerzykowym potrafi zjechać slalomem i nawet całkiem nieźle mu to wychodzi, co zresztą udaje mi się uchwycić na filmie, zaraz przed tym, jak pada bateria. Zupełnie jak na reklamie!